Dziś będzie nieco o klasyce, ale nie o klasyce w modzie czy designie. Będzie o klasykach literatury!
To nie są po prostu powieści. To są perełki. Ta plastyczność opisów, to budowanie napięcia, te skrupulatnie kreślone portrety psychologiczne bohaterów, te prawdy uniwersalne, te niebanalne dialogi. Nie potrzeba dosadności czy wulgarności, aby nie słabło zainteresowanie czytelnika. Co mamy w zamian? Piękny literacki język. Emocje skłaniające do refleksji. I czystą przyjemność z obcowania z taką literaturą.
Dziś tylko kilka przykładów. Klasykę poznaję ponownie i … powoli, ale konsekwentnie :)
Zdecydowany numer jeden to twórczość Daphne du Maurier: „Moja kuzynka Rachela” oraz „Rebeka”.
„Moja kuzynka Rachela”. On. Filip. Młody mężczyzna, który po tragicznej śmierci rodziców był wychowywany przez swojego wuja, Ambrożego. Nie brakowało mu niczego. Wuj był majętnym człowiekiem. Ale nie tylko o pieniądze chodzi… Ambroży kochał Filipa jak swojego syna. Razem tworzyli zgrany duet … zatwardziałych kawalerów. Tak, Ambroży nie był zainteresowany małżeństwem. Wiódł życie starego kawalera i był szczęśliwy. A Filip? A Filip był klonem Ambrożego :) Tak sobie żyli. Kawalerowie. Zamknięci w czterech ścianach swojej twierdzy. Marzyciele nie pragnący od świata niczego innego, aniżeli świętego spokoju, w którym mogą się zanurzyć… od czasu do czasu racząc się fajeczką i kropelką mocniejszego alkoholu. Doglądali swojego majątku, na brak pieniędzy nie narzekali, ale żadnymi inwestycjami nie byli zainteresowani. Tak jak było, było dobrze. Do czasu….
Ona. Rachela. Istna czarna wdowa! Manipulantka pełną gębą! Do raz obranego celu dążyła konsekwentnie. Liczył się dla niej jedynie dostatek i wygoda. Czyżby chciała odbić sobie te wszystkie młodzieńcze lata spędzone w niedostatku i niepewności jutra? Lubiła życie. Lubiła się bawić. Lubiła brylować w towarzystwie. Lubiła czerpać z życia pełnymi garściami. Potrafiła też na długie miesiące zmienić swój ulubiony styl życia na życie wręcz ascetyczne. Gra była warta świeczki… Skromna, towarzyska, elokwentna, wyrozumiała, serdeczna… Rozrzutna i bezwzględna. Tak, to ta sama osoba…
Pewnego dnia ich losy splotły się. Początkowa wrogość i niechęć Filipa ustępowały późniejszej fascynacji. Tak, jego umysł został opętany myślą o tym, że bez Racheli jego życie nie ma sensu. Był gotów oddać jej wszystko co posiada. Był gotów oddać jej siebie. A Rachela? A Rachela niezmiennie miała tylko jeden cel. I doskonale wiedziała, jak go osiągnąć.
To kapitalna powieść! Powieść napisana pięknym plastycznym językiem. Powieść o konstrukcji idealnej. Tu wszystko jest wyważone. Wszystko jest przemyślane. Nie znalazłam tu niczego zbędnego.
Wyczekiwanie. Jeśli miałabym określić tę powieść jednym słowem, byłoby właśnie to słowo – wyczekiwanie. Tu każdy na coś wyczekiwał. Czytelnik także. Niecierpliwie i z wielką ciekawością czekałam na finał tej historii (choć jednocześnie tak bardzo chciałam, aby ta powieść trwała i trwała). Tak, Ambroży dbał o Filipa jak o własnego syna. Zadbał o jego nienaganne wychowanie. Zadbał o jego wykształcenie. Zadbał o to, aby potrafił dobrze zarządzać niemałym majątkiem. Zadbał o to, aby Filip był zabezpieczony po jego śmierci. Nie zadbał jedynie o jego umiejętność radzenia sobie w relacjach z kobietami. Filip nie był przygotowany na spotkanie z tak wyrafinowaną kobietą, nie mówiąc już o kobiecie, która w manipulacji osiągnęła mistrzostwo!
„Rebeka”. Uwaga! Ta książka jest niebezpieczna! Wciąga bez reszty! I cały czas trzyma w napięciu. Atmosfera jest tak gęsta, że od samego początku nikt nie ma wątpliwości. Tu wydarzyło się coś złego. Tu wydarzyło się coś niepokojącego. Tu za chwilę znowu coś się wydarzy. Tu, w Manderley.
Manderley. Dom marzeń. Rezydencja jak z obrazka. Zachwyca każdy pokój, każdy mebel, każdy zakątek. Ale oprócz przepięknych pokoi, są też pokoje widma… Widmo. Zjawa. Mara. Duch… Tak, niewątpliwie w tym domu nadal panoszy się jej duch. Duch pierwszej pani de Winter. Duch Rebeki. A ona? Druga pani de Winter? Nie znamy nawet jej imienia…
Manderley. Za życia pierwszej pani de Winter dom rozbrzmiewał śmiechem, śpiewem, zabawą. Życie towarzyskie było bardzo bujne. A gospodarze uroczy. Szczególnie ona. Rebeka de Winter. Wszyscy ją uwielbiali. Wszyscy ją podziwiali. Wszyscy czuli się kimś wyjątkowym, gdy Rebeka wykazywała nimi zainteresowanie. Jak ona to robiła? To nie był zwykły czar i urok. To było coś więcej. Ale nie wszyscy dali się nabrać…
Manderley. Za życia drugiej pani de Winter dom było cichy i pusty. Dom był martwy. Pozornie życie toczyło się tak, jak i przedtem. Służba codziennie wykonywała powtarzalne od lat czynności. Kucharz serwował niezmienne menu. Rytm życia był ustalony. Rano śniadanie. Później Maxim de Winter wykonywał swoje obowiązki. Później obiad i herbata w bibliotece. Kolacja… I tak dzień za dniem. Każdy mieszkaniec miał swoje zadania, z których się wywiązywał. Tylko ona snuła się bez celu. Ona. Druga pani de Winter. Bez charakteru. Bez zainteresowań. Bez swojego zdania. Po przyjeździe do Manderley porzuciła nawet to jedno jedynie zajęcie, któremu wcześniej oddawała się z przyjemnością. Porzuciła nawet malowanie. Wiecznie zakłopotana. Wiecznie onieśmielona. Wiecznie zawstydzona. Wiecznie zagubiona. To nie było jej miejsce i ona o tym wiedziała. Zdaje się, że wiedzieli o tym wszyscy wokół. Służba jej nie szanowała. Sąsiedzi jej nie szanowali. Mąż też stał się zupełnie innym człowiekiem. Jednak znalazły się też i życzliwe jej osoby. Co prawda nie było ich wiele, ale zawsze…
Och, gdyby wiedziała od samego początku to, o czym dowiedziała się później wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Wtedy prawidłowo interpretowałaby ich słowa i zachowania. Wtedy sama zachowywałaby się zupełnie inaczej. Nie byłaby takim przestraszonym dziewczęciem niegodnym zająć jej miejsca u boku Maxima. Miejsca Rebeki. Gdyby nie zwątpiła w miłość Maxima… Gdyby potrafiła rozszyfrować te zdania rzucane ukradkiem i mimochodem…
Tak. Teraz jest zupełnie innym człowiekiem. Teraz nie boi się życia. Nie boi się służby. Nie boi się tego, że Maxim jej nie kocha. Nie boi się Rebeki.
Daphne du Maurier stworzyła piekielnie intrygującą powieść. Powieść ciekawą, mądrą, emocjonującą, nietuzinkową. A w tej powieści powołała do życia charakterystycznych bohaterów. Każdego ze świetnie ukazanym portretem psychologicznym. I nauka płynąca z tej powieści. Lekcji jest wiele… Jak choćby konsekwencje braku wiary w siebie. Czy natrętne, obsesyjne wręcz, życie w świecie swoich wyobrażeń, które z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Czy manipulacja, która jest potężną bronią w rękach tych, którzy potrafią ją wykorzystywać bez skrupułów. Czy życie strachu przed utratą pozycji i znaczenia. Czy konsekwencje życia w kłamstwie. Czy też życie w obłudzie i otaczanie się równie wielkimi obłudnikami i hipokrytami. Gdzie leży granica, której przekraczać nie należy? Zrozumiecie, gdy przeczytacie…
Numer dwa to bezsprzecznie Harper Lee i „Zabić drozda”.
Smyk. Tak najbliżsi i nie tylko zwracają się do rezolutnej ośmiolatki. Nazywa się Jean Louise Finch i jest niezwykle śmiałą i inteligentną dziewczynką. Świat wykreowany w powieści poznajemy właśnie z jej perspektywy. To ona jest narratorką. Polubiłam Smyka od samego początku. Istny z niej ancymonek. Gardzi sukienkami i zamiast nich nosi swój ukochany kombinezon. Trochę chłopczyca, ale nie powinno nas to dziwić. W końcu starszy brat jest dla niej ogromnym autorytetem i Smyk próbuje dotrzymać mu kroku we wszystkim. Dla niej bójka to bułka z masłem. Szczególnie, jeśli chodzi o obronę jej rodziny. Pod uwagę trzeba wziąć również fakt, że Smyk i Jem wychowują się bez matki. Niezaprzeczalnie ojciec wspaniałe opiekuje się dziećmi, ale dziewczynce zdecydowanie brak kobiecego wzorca.
Gdybym miała zacytować wszystkie wyśmienicie stworzone zdania, które autorka włożyła w usta Smyka musiałabym przepisać niemal całą książkę. Prawie każde zdanie to perełka. Ta książka jest napisana po prostu cudnie! Mimo tego, że tak naprawdę porusza trudne zagadnienia. Wiodącym tematem jest rasizm, ale autorka zwraca też uwagę na problemy ekonomiczno - społeczne, wywołane Wielkim Kryzysem w latach 30. XX wieku.
Atticus to adwokat w małym miasteczku w stanie Alabama. Samotnie wychowuje syna i córeczkę. Przekazuje im wartości, które ktoś określiłby mianem wzniosłe. Ale dla Atticusa ta wzniosłość jest naturalnością i normalnością. Uważa, że to nimi powinna cechować się codzienność każdego człowieka. Kultura i szacunek do drugiego człowieka, uczciwość i wyrozumiałość to główne wartości, które Atticus przekazuje swoim dzieciom. Cierpliwie i niezwykle mądrze odpowiada na wszystkie ich pytania. Nawet te niewygodne padające z ust Smyka: co to jest gwałcić? czy więc ty na pewno nie jesteś murzyński pachołek? To ostatnie określenie roztoczyło się nad rodziną Finchów i zawisło nad nią jak klątwa. Było przyczyną wielu bójek Smyka. Dlaczego tak się stało? Dlatego, że Atticus przyjął sprawę Toma Robinsona, Murzyna, oskarżonego o gwałt na białej kobiecie. Sprawa wydawała się przegrana, choć Atticus robił wszystko co mógł, aby uchronić Toma przed najwyższym wymiarem kary.
Czy uda mu się udowodnić niewinność Toma? Czy przysięgli wezmą pod uwagę wszystkie okoliczności? Czy spontaniczna wypowiedź pracodawcy Toma a świadcząca o tym, że jest on przyzwoitym człowiekiem, z którym nie miał żadnych problemów coś wskóra? Czy przysięgli pokierują się zdrowym rozsądkiem i nie skrzywdzą niewinnego człowieka, a przy tym jego rodziny? Kto zatroszczy się o trójkę małych dzieci, o które dotychczas dbał Tom? Proces trzyma w napięciu. Wraz ze Smykiem i Jem'em przeżywamy wielkie emocje. Ich naiwność i wiara w sprawiedliwość udziela się czytelnikowi. Czy nie będziemy rozczarowani?
Autorka pokazała brutalny świat pełen uprzedzeń i niesprawiedliwości. Jak Atticus wytłumaczy swoim dzieciom, dlaczego życie wygląda właśnie tak? Jak wytłumaczy fakt, że nie zawsze prawda wygrywa?
Książka niesie wiele uniwersalnych przesłań. Każdy znajdzie coś dla siebie. Coś ważnego i budującego.
Nie zabijać w człowieku tego, co najlepsze i najpiękniejsze. Nie poddawać się i nie rezygnować z własnych, pięknych wartości. Walczyć o lepszy świat. Nawet jeżeli potrzeba na to wielu lat.
W tym zestawieniu znalazły się siostry Bronte i „Dziwne losy Jane Eyre” oraz „Wichrowe wzgórza”, a także Jane Austen i „Duma i uprzedzenie”.
„Dziwne losy Jane Eyre” Cóż to była za historia! Nic banalnego! Nic oczywistego! Kapitalna!
W tej powieści poznajemy losy niejakiej Jane Eyre. Jej rodzice postanowili być razem na przekór wszystkiemu. Ich miłość była na tyle wielka, że nie ograniczały jej żadne zwyczaje czy konwenanse. Ich miłość była ponad to wszystko. I z ich miłości zrodziła się ona, Jane Eyre. Los jednak pokrzyżował im plany. Dziewczynka została osierocona na tyle szybko, że swoich rodziców nawet nie pamiętała. Ba! Nie pamiętała nawet wuja (brata swojej matki), który postanowił się nią zaopiekować. Tak, próbował wynagrodzić jej tak wielką stratę, jaką była utrata rodziców. Tak, może i faworyzował ją. Tak, poświęcał jej dużo uwagi, czułości i pieszczot. Ale i jego śmierć zabrała bardzo szybko. Jane jednak pozostała w jego rodzinie. I … zaczęło się piekło. Każdego dnia, na każdym kroku pokazywano jej, że jest nikim. A ona, niewdzięczna, nie doceniała łaski, której doświadczała. Tylko czy postępowanie pani Reed było na pewno postępowaniem właściwym? Dlaczego? Dlaczego tak bardzo nienawidziła tego dziecka? A Jane? Wydawać by się mogło, że nie zważając na konsekwencje zabiega i będzie zabiegać o odrobinę uczuć. Nic z tego! Pani Reed pozostawała niewzruszona.
Szkoła. Wydawała się idealnym rozwiązaniem. Jane opuści dom, w którym nikt jej nie chce i będzie mogła zdobywać wykształcenie i się rozwijać. To w przyszłości zapewni jej możliwość znalezienia pracy i usamodzielnienia się. Nie będzie już od nikogo zależna. Nie będzie już na niczyjej łasce. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie … wybór szkoły. To nie była elitarna szkoła, a raczej przytułek, którego dyrektorem był fanatyczny duchowny. Dziewczynki często chodziły głodne, zimą nieustannie marzły, ubrane były mniej niż skromnie i ten surowy regulamin! Ale w otoczeniu Jane zawsze znalazły się życzliwe dusze. Nie inaczej było i tym razem.
Wkroczenie w dorosłość. Dzięki silnemu charakterowi i jasno wytyczanym celom Jane zdobyła to, czego pragnęła. Dobre wykształcenie. Wykształcenie, które pozwoliło jej podjąć pracę nauczycielki. I tak trafiła do Thornfield, które okazało się i szczęściem, i przekleństwem jednocześnie. Zaczęła się historia pewnej znajomości. Jane Eyre i Edward Rochester…
Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia. Chociaż czasem kroczysz po bardzo krętej i wyboistej ścieżce. Ważne, aby słuchać głosu własnego serca, podążać za własnym sumieniem i …nie poddawać się. Tak, czasem trzeba odejść, aby nabrać dystansu. Aby spokojnie przeanalizować wszystko jeszcze raz. Tak, czasem trzeba zniknąć, by nie podejmować decyzji pod wpływem silnych emocji. Ale zawsze trzeba doprowadzać sprawy do końca!
Jane Eyre zrealizowała wszystkie te kroki, choć nie było to łatwe i … ostatecznie wygrała. Otrzymała o wiele więcej, niż kiedykolwiek mogłaby sobie wymarzyć.
Sztuka przebaczania. Tak, Jane Eyre potrafiła przebaczać. To także jest ważna nauka płynąca z tej powieści. Przebaczyć nie oznacza zapomnieć, ale przebaczyć to uwolnić się od żalu i rozgoryczenia i patrzeć w przyszłość.
Bogactwo. To nie tylko materialne rzeczy, które dziś są, a jutro ich nie ma. I z tego doskonale zdawała sobie sprawę główna bohaterka. Bo nie wszystko można kupić, choćbyśmy posiadali nie wiadomo jak wielki majątek. Niby banał, a mam wrażenie, że często o tym zapominamy…
Zważywszy na fakt, że powieść po raz pierwszy została wydana w 1847 roku (!) mogę śmiało powiedzieć, że losy tytułowej Jane Eyre mogą być doskonałą lekcją dla pokoleń niezależnie od czasów, w których przyszło nam tę lekcję odrabiać. Bardzo się cieszę, że w końcu poznałam „Dziwne losy Jane Eyre”.
„Wichrowe wzgórza” nazywane są romansem wszechczasów… No cóż, dla mnie to historia nieszczęśliwej miłości wszechczasów… Nie zmienia to jednak faktu, że to literatura wyższych lotów, która urzekła mnie od pierwszego akapitu.
Angielska prowincja usłana wrzosowiskami. Trudno o lepszą scenerię dla romantycznych uniesień. Szkopuł w tym, że serca większości głównych bohaterów zamiast miłością wypełnione są nienawiścią. Tak, tutaj aż kipi od emocji. Niestety są to emocje w większości przypadków negatywne. Dlaczego? Czy oni wszyscy byli po prostu źli z natury, czy takimi uczyniło ich życie? Ale od początku…
Wichrowe Wzgórza i Drozdowe Gniazdo. Niegdyś dwa oddzielne majątki. Teraz znajdujące się w rękach jednego właściciela.
Katarzyna Earnshaw, Hindley Earnshaw i Heathcliff. To oni byli mieszkańcami Wichorowych Wzgórz. Isabella Linton i Edgar Linton. Oni natomiast wychowywali się w Drozdowym Gnieździe. Gdy byli jeszcze mniej lub bardziej beztroskimi dziećmi nikt nie mógł przypuszczać, jak bardzo ich losy będą połączone i … skomplikowane. A wszystko za sprawą zemsty i chęci odwetu. Tak, to właśnie chęć odwetu powoduje, że zło na świecie rozprzestrzenia się coraz bardziej i bardziej. Ileż ludzkich istnień zostało zniszczonych właśnie poprzez odwet. Ileż ludzkich istnień zostało zniszczonych przez brak miłości…
Heathcliff. To on jest głównym źródłem nieszczęść obydwu rodzin. To on został owładnięty chęcią zemsty i zniszczenia zarówno Wichrowych Wzgórz, jak i Drozdowego Gniazda. I trzeba przyznać, że przez wiele lat udawało mu się to doskonale.
I pomyśleć, że wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie … zemsta Hindley’a Earnshaw’a, który nie mógł znieść, że jego ojciec więcej uwagi i uczucia poświęca jemu, Heathcliff’owi, temu przybłędzie, który pewnego dnia znalazł się w ich domu! Dopóki żył ojciec, który przyniósł go do Wichrowych Wzgórz, Heathcliff otoczony był opieką i mógł cieszyć się wszystkim przywilejami, jakie były udziałem zarówno Katarzyny, jak i Hindley’a. Mało tego! Katarzyna absolutnie nie podzielała nienawiści brata do tego Cygana, wręcz przeciwnie. Cóż z tego, kiedy uczucia to jedno, a życie i konwenanse to drugie… Po śmierci starego Earnshaw’a znad głowy Heathcliff’a zniknął jego parasol ochronny. Zaczął się czas wyrównywania rachunków przez Hindley’a. Teraz pokaże, gdzie jest czyje miejsce… Tym bardziej, że Katarzyną coraz bardziej zaczął interesować się Edgar Linton. Tak, to doskonała partia na męża. Tym bardziej, że Drozdowe Gniazdo jest po sąsiedzku. I zaczęła się swoista wendeta…
„Wichrowe Wzgórza” to powieść , która została wydana w 1847 roku! A problemy w niej zawarte aktualne są dziś. Mimo tych wszystkich zmian, jakie przez stulecia miały miejsce w świecie. Miłość i niemiłość. Dwa tak sprzeczne, a zarazem tak silne uczucia pozostają niezmienne. Niezależnie od czasów potrafią człowieka uskrzydlić, albo rzucić w przepaść. I chęć odwetu, o której już wspominałam. To ona jest siłą napędową wszelkiego zła. I kolejne odwieczne pytanie: czy ludzie są z natury źli, czy takimi się stają pod wpływem przeżyć…
Jest i światełko w tunelu. Tym światełkiem w tunelu jest postać Hareton’a Earnshaw’a. To on był najbardziej pokrzywdzony z tego całego towarzystwa i nie ukrywam, że z wielkim uśmiechem na twarzy pochłaniałam wersy mówiące o jego przemianie. Hareton to syn Hindley’a. Osierocony przez matkę tuż po narodzinach bynajmniej nie miał normalnego dzieciństwa. Najpierw oszalały i zapijaczony ojciec. Później pałający zemstą Heathcliff. Żaden z nich nie zadbał o odpowiednie wychowanie i wykształcenie chłopca. Ba, żył w Wichrowych Wzgórzach najpierw jak nieokrzesany dzikus, a później jak zwykły parobek. Pogarda, szyderstwo, lekceważenie i brak szacunku. To z takimi postawami wobec swojej osoby spotykał się najczęściej. Wystarczyło tak niewiele, aby powoli zachodziła w nim przemiana. Wystarczyło kilka miłych słów, wystarczyła cierpliwość i dobroć, wystarczyła przychylność i szacunek, wystarczyła miłość, aby stał się zupełnie innym człowiekiem. Bo to, że był ambitny było wiadomo już od początku. Potrzebował tylko odpowiednich warunków i odpowiednich osób wokół siebie.
"Duma i uprzedzenie". Za każdym razem, gdy uświadomię sobie, że ta powieść po raz pierwszy została wydana w 1813 roku jestem pod wrażeniem. Trafne spostrzeżenia, cięty język, rozprawa z obowiązującymi normami i … miłość. Jest jeszcze ten nieszczęsny majorat… Biada temu, kto ma w domu same córki! Tym bardziej, jeśli jest się średniozamożnym, oszczędności brak, a w domu pięć córek na wydaniu, z czego tylko dwie posiadają urok osobisty, inteligencję i ogładę. Jakby tego było mało, w okolicy kawalerów jak na lekarstwo. Cała nadzieja w przyjezdnych…
I zdarzył się cud… Do posiadłości Netherfield Park przyjechał bardzo obiecujący (a co najważniejsze: bogaty) młodzieniec. Idealny sąsiad! Idealny kandydat na męża! Pani Bennet już zaciera ręce. Jej córki nie mają przecież w okolicy żadnej konkurencji. Na ich szczęście wszystkie panny na wydaniu mieszkające w pobliżu są o wiele brzydsze od jej pociech. Co do tego pani Bennet nie miała żadnych wątpliwości. Uroda to jedno, a ogłada i inteligencja to drugie. Tym drugim pani Bennet absolutnie nie zaprzątała sobie głowy...
Charles Bingley jest chodzącym ideałem. W przeciwieństwie do tego Darcy’ego, którego przywiózł ze sobą. Jak ktoś taki jak pan Bingley może przyjaźnić się z kimś takim jak pan Darcy? Pani Bennet nie przekonał do pana Darcy;ego nawet jego majątek (notabene znacznie większy, aniżeli majątek pana Bingley’a). Gdyby pani Bennet mogła sobie wyobrazić jak bardzo los jej córek będzie związany z tymi dwoma dżentelmenami… Nie, pani Bennet jest jednak za mało inteligentna… To, że nie grzeszy lotnością umysłu nie było tajemnicą dla nikogo. Ba, jej mąż nigdy nawet nie próbował udawać, że jest inaczej. O mały włos, a sposób bycia pani Bennet sprowadziłby nieszczęście na jej ukochane córki…
I tak rozpoczęły się perypetie sióstr Bennet i ich wybraków. Raz było zabawnie, innym razem dramatycznie. Padło dużo słów: tych miłych, i tych do bólu prawdziwych. Były bale i skandale. Była manipulacja i oszczerstwa. Było unoszenie się gniewem i unoszenie się dumą. Ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze (prawie dla wszystkich). Tylko pani Bennet tkwiła w błogiej nieświadomości wielu rzeczy i jak zawsze zaprzątnięta wyłącznie swoimi pustymi problemami.
Jane Austen wyśmienicie zdemaskowała ówczesne społeczno-obyczajowe bolączki. Wspomniany już majorat, który był bezlitosny dla rodzin bez męskiego potomka. Pozycja społeczna, która tak bardzo determinowała każdą sferę życia. Ówczesne konwenanse, które mogły zaważyć na niejednym losie. Małżeństwo jako jedyna szansa na bezpieczne życie tych panien, które pozbawione były wszelkich innych perspektyw. I w końcu tytułowa duma i tytułowe uprzedzenie. Choć w tym przypadku i jedno, i drugie okazało się mylne.
Lekcja z tego taka, aby zbyt pochopnie nie wyrabiać sobie opinii o ledwo co poznanym człowieku. Aby zadać sobie trud i zweryfikować zasłyszane informacje. Aby z pokorą przyjąć krytykę. Aby niepotrzebnie się nie unosić. Aby być gotowym na dialog… Choć fakt, pan Darcy do najsubtelniejszych nie należał :)
Królowa kryminałów jest tylko jedna! Agata Christie i „Morderstwo w Orient Expressie” oraz „I nie było już nikogo”.
„Morderstwo w Orient Expressie”. Jest miejsce zbrodni. To wagon składu Orient Expressu. Christie doskonale wprowadza nas w klimat od samego początku. Najpierw w ten egzotyczny, a później w ten mroczny, zagmatwany, niejasny.
Jest trup. To jeden z pasażerów. Mało tego! Ów delikwent przeczuwał, że jego życie jest zagrożone. Świadczyły o tym liściki z groźbami, które otrzymywał. Z obawy o swoje życie próbował kupić sobie ochronę naszego głównego bohatera, słynnego detektywa Herkulesa Poirot’a. Nie udało się.
Są podejrzani. To wszyscy pozostali podróżni feralnego wagonu. Pozornie nie mający ze sobą nic wspólnego, ale detektyw Herkules bez problemu ich wszystkich rozszyfruje. Musi tylko z nimi porozmawiać...
Jest motyw. Zemsta i samosąd. Bo gdy jest zbrodnia musi być i kara. Nawet ta wymierzona po latach.
Jest i detektyw. To Herkules Poirot. Mistrz dedukcji i łączenia faktów. Jego uwadze nie umknie żaden szczegół. Potrafił trafnie z kręgu podejrzanych wyeliminować osoby, które zbrodni nie dokonały. Dlaczego nie? Ano dlatego, że nie miały motywu. A pozostali? Herkules nie tylko zdemaskował morderców, ale potrafił im ich winę udowodnić. Ale zostawił im otwartą furtkę. ... Wszak wszystkim zależało na tym, aby pociąg więcej opóźnień nie miał.
Gorąco polecam ten kryminał. Ciekawa intryga. Ciekawi bohaterowie. Do tego wszystko zgrabnie opisane. Dla mnie proporcje są wyważone. Christie potrafiła tak skonstruować powieść, że cały czas trzyma czytelnika w napięciu. Zwraca uwagę na sporo szczegółów, ale nie ma tu nic zbędnego. Wszystko jest zamierzone i dobrze przemyślane.
„I nie było już nikogo”. Kapitalny kryminał! Agata Christie znowu mistrzowsko uknuła tę intrygę. To doskonały przykład na to, że dobry kryminał to nie taki, który liczy pięćset stron, akcja gna do przodu z prędkością światła, krew się leje, a bluzgi rzucane są przez każdego niemal bohatera. Gdzie brutalność to podstawa. Nic z tych rzeczy! Idealny kryminał to taki, w którym znajdujemy nie tak prostą zagadkę i (uwaga!) morał. Tak, morał. Ale po kolei…
Jest tajemniczy U.N. Owen. To gospodarz nie byle jaki. Należy do niego cała wyspa. I ów U.N. Owen pewnego razu zaprasza na swoją wyspę gości. Jest ich dziesięcioro. Jak się okazało to zupełnie przypadkowi ludzie. Ale nie to ich zaniepokoiło. Zaniepokoiła ich nieobecność gospodarza. Zaniepokoił ich fakt, że żaden z nich tak naprawdę nie wiedział, kim jest U.N. Owen. Ale nic to. Postanowili póki co skorzystać z jego gościnności i przy najbliższej okazji po prostu wrócić na ląd. Przed nimi nieskromna kolacja… Nikt z nich nie przewidział tego, co się za chwilę stanie…
Gdy ginie pierwszy z żołnierzyków, nadal nikt nie zdawał sobie sprawy, w jakiej śmiertelnej pułapce się znaleźli. Ale gdy umarł drugi żołnierzyk nie mogło być już mowy o przypadku. Do tego ten przeklęty wierszyk… I oskarżenia. Mocne. Konkretne. Nie. Nikt się do nich nie przyznał, ale nie było już wątpliwości, że każdy z nich ponosi pełną odpowiedzialność za to, co się stało. Wszak wysłanie kogoś na pewną śmierć to zabójstwo. Wszak skłonienie kogoś do samobójstwa to zabójstwo. Ale nie to zaprzątało ich głowy. Teraz coraz bardziej gorączkowo myśleli o tym, jak przeżyć i jak opuścić tę wyspę. Nie wszystkim się uda…
Agata Christie genialnie pokazała jak permanentny strach wpływa na człowieka. Przypomniała też, że ludzie nawet sami nie wiedzą, do czego są zdolni, gdy znajdą się w ekstremalnie trudnej sytuacji. A do tego wyrzuty sumienia… Przynajmniej co u niektórych. Tak, była zbrodnia, więc musi być i kara. Ale nikt (!) nie może mimo wszystko być samozwańczym sędzią i wymierzać karę!
Strach, strach, strach. To on w pewnym momencie przejął kontrolę nad wszystkimi. Bądź ostrożny. Nie ufaj nikomu. Strzeż się. Ale dla nich nie było ratunku…
Kto nie czytał, niech nadrabia. Ja akurat słuchałam audiobooka, którego czyta Danuta Stenka. I tu duży ukłon w jej stronę, bo interpretacja rewelacyjna.
Joseph Heller i „Paragraf 22” to klasyka chyba mniej oczywista.
Joseph Heller stworzył wyśmienitą parodię. Właściwie tragifarsę. Mistrzowsko połączył dramat, jakim jest wojna (zarówno dla wojskowych, jak i dla ludności cywilnej) z absurdalnymi i komicznymi sytuacjami. A tych nonsensownych i niedorzecznych sytuacji, w które wpadali amerykańscy żołnierze przeróżnej rangi walczący na froncie włoskim było bez liku.
Głównym bohaterem jest Yossarian. Pilot. Bombardier. Rozsądek podpowiadał mu, że nie ma sensu narażać własnego życia i uczestniczyć w kolejnych akcjach bojowych. Wylatał już ich tyle, że dawno powinien być w domu. Bezpieczny. Szkopuł w tym, że za każdym razem, gdy zbliżał się do wyznaczonej granicy lotów, ta granica była przesuwana. Yossarian nie widział wyjścia z tej patowej sytuacji. Jedyną drogą ucieczki była ucieczka w chorobę. Najpierw narzekał na swoją wątrobę i symulował chorobę, a gdy to przestało przynosić oczekiwany skutek udawał wariata. Problem w tym, że choroba psychiczna nijak nie zwalniała go z lotów i nie gwarantowała odesłania do domu. Bo w tym przypadku powoływano się na osławiony paragraf 22.
Polubiłam Yossarian’a. Za jego bystrość, determinację i nieustępliwość. Choć… na planie Orr’a się nie poznał. A szkoda… A gdy już wszystko stało się dla niego jasne błyskawicznie wyciągnął lekcję z postępku kolegi. Uświadomił sobie, że przez ten cały czas walczył z wiatrakami, zamiast działać.
Tą walką z wiatrakami była walka z bezsensowną i bzdurną biurokracją, w której nie było miejsca na odstępstwa. Wszystko musiało iść utartym szlakiem, czy było logiczne, czy też nie. O to nikt nie dbał. Najbardziej widoczne było to w przypadku trupa z namiotu Yossarian’a oraz w przypadku doktora, który został uśmiercony za życia. Pech chciał, że został wciągnięty na listę żołnierzy samolotu, który został rozbity, choć w rzeczywistości wcale tam go nie było. Dla wojska, wojskowych, rodziny i firm ubezpieczeniowych był już martwy. Pozbawiony życia za życia przez błędny raport. Ale raport to raport!
W powieści roi się od takich sytuacji. Mają one różny przebieg. Dla jednych pozytywny, dla innych negatywny. Jak to w życiu. Są tacy, którzy z wojny byli nawet zadowoleni. Bo mają niepowtarzalną okazję rozkręcać interesy. Bo wojna dała im okazję wzbogacenia się. Bo wojna przerwała ich dotychczasową dość marną egzystencję. Bo wojna daje możliwości awansu, który byłby nieosiągalny w czasach pokoju. Bo stwarza możliwość zaspokajania swoich chorych ambicji, nawet kosztem bezbronnych. Dla innych wojna okazała się mniej szczęśliwym zrządzeniem losu. Bo zabrała im wszystko to, co istotne. Zdrowie, a nawet życie. Ale życie na wojnie można stracić nie tylko na polu walki. Jak się okazało i wygłupy niektórych kolegów zbierają dosłownie śmiertelne żniwo.
Yossarian dostrzegał te wszystkie absurdy, dlatego nie widział sensu, aby narażać swoje życie w kolejnych lotach. Tylko jak to wszystko wytłumaczyć swoim przełożonym? Przełożonym, którzy przedkładają życie i żołnierzy, i cywili nad chęć zabłyśnięcia. Co tam bezbronna ludność cywilna! Trzeba zrzucać bomby tak, aby ładnie to wyglądało na zdjęciach. Co tam przemęczeni nadliczbowymi lotami bombardierzy! Trzeba pochwalić się, że to moi podwładni nie mają sobie równych w liczbie misji!
Przytoczyłam zaledwie kilka problemów, które Joseph Heller poruszył w swojej powieści. Bo jest ich zdecydowanie więcej. A wszystko zgrabnie opisane z wyraźną nutką cynizmu, sarkazmu i szyderstwa. Nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do tej nieszablonowej i wyjątkowej lektury.
Z kolei „Śniadanie u Tiffany’ego” Trumana Capote kojarzą wszyscy.
W "Śniadaniu u Tiffany’ego" Truman Capote zabiera nas do Nowego Jorku lat 40. A konkretnie do pewnej kamienicy na Manhattanie, w której mieszka młody, początkujący pisarz oraz ekscentryczna Holly. Holly to dziewczyna, której czas ucieka na imprezach, przyjęciach i śniadaniach u Tiffany’ego. W kamienicy zdania innych lokatorów na jej temat są podzielone. Jedni ją tolerują, inni uważają za obiekt zgorszenia i najchętniej pozbyli by się jej jak najszybciej. A nasz młody pisarz? Jego początkowe zainteresowanie młodziutką Holly przeradza się w fascynację, a później w miłość … platoniczną. Zdaje sobie sprawę w jaki sposób Holly zarabia na życie, choć wprost nie jest to powiedziane. Ale mimo wszystko nie skreśla jej. Nie potępia. Widzi w niej przede wszystkim wrażliwą dziewczynę, pełną zagadek oraz sprzeczności i … skrywającą niejedną tajemnicę. Holly ujmuje go swoją beztroską i podejściem do życia. Ale mimo to dostrzega także jej naiwność i zagubienie. Bo właśnie taka jest Holly. Udaje, że wszystko jest w porządku, gdy właściwie w porządku nic nie jest. A gdy już wydawać by się mogło, że jej życie w końcu się poukłada, spada na nią kolejny cios.
Holly to dziewczyna strasznie pogubiona. Dzieciństwa praktycznie nie miała. Ciągle szukała recepty, która w końcu osłodzi jej życie, która przyniesie jej radość i zadowolenie. Marzyła o stabilności i bezpieczeństwie, choć styl jej życia czy nawet wygląd mieszkania świadczył o czymś zupełnie innym. Czy uciekając po raz kolejny, tym razem do Nowym Jorku, właśnie o takim życiu marzyła? Nie… Zdana jedynie na własne siły wybrała taki, a nie inny sposób na życie. Uwiedziona zdjęciami z luksusowych magazynów zapragnęła tego samego. Choć szybko okazało się, że to była tylko ułuda… I ta wieczna tęsknota…
"Śniadanie u Tiffany’ego" Trumana Capote to pozornie powieść o beztroskim i radosnym życiu, wypełnionym zabawą, śmiechem i … dostatkiem. Wcale tak nie jest. Bo gdzieś w tle kilka razy przewija się temat wojny, na której giną ludzie. Bo są sytuacje, które weryfikują dotychczasowe grono przyjaciół, a bilans bynajmniej nie wychodzi na plus. Bo pod maską trzpiotowatości skrywa się ból, strach i samotność. Bo są sytuacje, w których łatwo można paść ofiarą manipulacji. I ta wieczna ucieczka… Czy Holly już zawsze będzie uciekać? Kiedy dotrze do niej, że od siebie nie ma ucieczki, że ta metoda nie jest skuteczna? Trzeba stanąć z prawdą o sobie i o swoim życiu twarzą w twarz, bo tylko to przyniesie spokój, pojednanie i w końcu upragnione szczęście.
W następnych odsłonach będzie twórczość polskich oraz rosyjskich pisarzy, a już teraz zapraszam do podzielenia się Waszymi klasykami, które lubicie i do których być może wracacie :)